Wycieczka do Delty Mekongu rozpoczęła się przy aurze, niestety, bardzo niesprzyjającej. Ulewa w Sajgonie była tak intensywna, że po przejściu 10 metów bez parasola było się zmoczonym od stóp od głów. Jednakże dziarski przewodnik nie wydawał się być ani trochę zrażony tą pogodą; wpakował nas do busika i ruszyliśmy w półtoragodzinną trasę do Cai Be.
Całe szczęście po przybyciu na miejsce trochę się rozjaśniło. Uff. Dotarliśmy do małego portu, pełnego kolorowych drewnianych łódek z zadaszeniem. Szybko weszlismy na jedną z nich. Zdziwiło mnie, że woda w Mekongu jest aż tak nieprzezroczysta. Przewodnik wytłumaczył, że ma kolor jasnobrązowy z powodu osadu zbieranego przez rzekę na wcześniejszych etapach jej przebiegu. Popłynęliśmy w stronę „Floating Market” – pływającego marketu, na którym odbywa się zwykle tradycyjny rzeczny handel. Można tam kupić praktycznie wszystko: jedzenie, ubraniach, akcesoria… Łodzie służą handlarzą również jako mieszkanie. Wokół nich kręci się ich całe życie. Na własne oczy wiedzieliśmy młodego chłopaka, wychodzącego z jednej z nich w mundurku szkolnym. Przesiadł się do mniejszej łódki i powiosłował żwawo w kierunku brzegu; spieszył się by zdążyć na pierwszą lekcję.
Pierwszy przystanek na stałym lądzie zrobilismy w wytwórni miodu. Wietnamskie pszczoły różnią się od tych polskich – są mniejsze i wydają się być bardziej przyjazne. Do tego stopnia, że każdy mógł potrzymać ramkę z plastrami miodu (i pszczołami na nich, oczywiście), bez obawy o użądlenie. Mieliśmy okazję skosztować ich miodu zmieszanego z ciepłą herbatą. Pycha!
Kolejnym przystankiem była fabryka ryżu prażonego, w której cały proces produkcji odbywa się ręcznie, według tradycyjnej metody. Początkowo ryż jest prażony w gorącym piasku, następnie mieszany ze „smakiem”, czyli cukrem , do którego dodane jest kakao, durian czy inne dodatki. W końcowej fazie cała mieszanina jest wałkowana i dzielona na paczki.
Po fabryce ryżu prażonego czekał na nas odprężający rejs w małej łódeczce kanałami otoczonymi bujną egzotyczną roślinością.